poniedziałek, 24 stycznia 2011

najlepsze adżaruli na świecie

Batumi. Dwa podejścia, dwie historie, dwie zdrowaśki i dwa zupełnie odmienne miasta sklejone w jedno za pomocą komendy control copi/control pejst.

Byliśmy tam dwa raza. Było różnie- kwadratowo.

Było też podłużnie.

22.00- dworzec kolejowy w Tbilisi. Siedzimy ja i Nuśka, zajadamy ser-chleb-pietruszka

22.15- dworzec klejowy w Tbilisi. Siedzimy ja, Nuśka, dwóch marynarzy(Sergiej, Iraklio) i gruziński małolat, pijemy piwo gadamy.

Chłopaki wrócili właśnie z morza. Są trochę napici i cholernie zmotywowani do rozmowy. Przewija się wszystko: etymologiczne pochodzenie imion (Iraklio pochodzi od greckiego Heraklion, co z kolei Polacy tłumaczą jako Herkules), miłość do ojczyzny- którą rosyjski na-jeźdźca mocno podbudował, rodzinne zdjęcia z komórek. Wymiana telefonów, całuski, klepanie po plecach. „Stary…! Jakbyś czegoś ppppopopotrzebowałł www TBTBIlisi to dddzwoń, normalnie-kurna-ja-Ci-pomogę, nieeee”- zapewnił nas mocno zawiany Iraklio i wrzucił nas do przedziału.

23.05- „Pociąg osobowy z Tbilisi do Batumi odjedzie z toru pierwszego przy peronie drugim”- pewnie wymruczała pani.


Pociąg do Batumi. Są trzy opcje:

- ekonomiczna: 7 godzin jazdy w nocy na siedząco za 10 zeta.

- „plackarny”: 7 godzin jazdy na leżąco w wagonie przepełnionym zapachem skarpety i 40 osobami za 18 zeta

- kuszetka(kupę: 7 godzin jazdy na leżąco. TV, cztery osoby w kuszetce, komforcik. 50 zeta

Jedziemy plackarnym. Przychodzi Serdż. Mieszka w Batumi, marynarz, ogier ormiańsko- ukraińskiej, wyjątkowo jasnej maści. Litr wina, 3000 przelanych słów. Facet siedzący przed nami tępo się w nas wpatruje. Nie mówi, nie oddycha, oczkiem nie mrugnie. Gapi się jak jeleń. Kończy się wino, kończy gadanie. Serdż idzie do swojego kupe. Facet się gapi.

„Plackarny”- dużo by opowiadać… Szczelnie zamknięte okna, 40 osób, 80 skarpet, tyleż samo butów. Statystycznie na taką ilość ludzi trafi się 3-4 dzieci, 15 zjawisk dyfuzji bąka co godzinę, minimum 10 chrapiących ludzi. Co tu dużo mówić/pisać- smród jak skurwysyn. Do tego rycząco- chrapiące odgłosy współtowarzyszy podróży, klimat równikowy. Nieprzespane 5 godzin w pakiecie. Nieprzespane, gdyby nie … wino. Daga nie piła- Daga nie spała.

Lądujemy w Batumi o 7. Nie mamy noclegu, głodni, połowicznie niewyspani, pachnący jak mokra skarpeta andaluzyjskiego pasterza. Spotykamy Serdża na peronie. Około ósmej rano, jemy śniadanko w jego mieszkaniu, pijemy kawkę, jego sąsiadka przyjmuje nas w swoje pielesza.

„Mać- kurwa- jego!!!!”. Pomyśleliśmy zgodnie. Jesteśmy w Poti- w samym sercu niczego. Posadzili domy, zbudowali krzaczki i poszli spać. „Nie ma bata lecimy do Batumi”. Szatańska siła pchnęła nas na bazar. Bazar w każdym mieści to jest coś. Bazar odwiedzić warto. Świnie na smyczach, indory, smoki, wierzgi i winowe babuszki gotowe oddać swoje córki, jeśli tylko szanowny turysta kupi literek produkowanego przez nich eliksiru.

Na przyszłość: wino z Poti to szczyny.

Znajdujemy marszrutkę. Jedziemy do Batumi. Dwa dni później dowiemy się że Poti jest zagłębiem gandziowym Gruzji.

Na przyszłość: Poti jest zagłębiem gandziowym Gruzji.

Batumi. Ewidentnie można zauważyć że Misza (prezydent) fanem „Policjantów z Miami” jest. Da się zauważyć że wolał tego czarnego. Centrum wygląda jak Floryda. Nowe kamieniczki, Sheraton, wieżowce, restauracje, markowe sklepy, palmy, terenowe samochody. Nie- centrum przypomina bardziej Czeczenie parę lat temu. Tylko beż czołgów i żołnierzy ONZ. Patrolujemy ulice, psom pod ogony nie zaglądamy. Ja sierżant Czyżewski i oficer Góralczykówna. Tu se poleci komentarz bo chłopy wódkę parówkami przegryzają, tam nowe molochy hotelowe w kształcie kebaba się budują, a gdzie indziej walące się szkielety architektury postawionej na oszukanym piasku.

Szukamy mieszkania. Nie znajdujemy mieszkania. Ja, Wiking, Nuśka, Rudy. Nie znajdujemy na pewno przez Rudego- kto by rudego chciał widzieć w swojej pościeli, na swoim kibelku i w wannie? Wiadomo. Ja też nie.

My pytamy- oni odpowiadają. Miejsca nima!!! Sylwester za dwa dni. Idą żule- jeden łysy, drugi też żul.

(32 minuty później)

Pokój wielkości pralki frani po tunningu. Pełno książek podejrzanej treści, gitary magnetofony, zdjęcia -portrety. Miejsca tyle że każdy ruch powoduje znalezienie się w innym pomieszczeniu.

My: No …bardzo ładne ma Pan mieszkanko, panie żulu.

Pan Żul (El Gudzia- autentyczne imię Pana Żula): skromnie, jest- kurnia-ciasnawo- ale się pomieścimy nie?!?!

My: No (chyba…) pewnie (żeś…) że tak(ocipiał…)…He He He.

Pan Żul: no to tego…(szklanki, wino, kapusta kiszona z czosnkiem- taka czerwona, jego chleb, nasz syr, jego gitara, nasze durne turystyczne miny, jego kumpel- nasz kumpel)

Pan Żul okazał się panem piewcąPIEŚNIszwędaczej. Dał nam wieczór, wino, chleb, spanie, piosenki wykrzyczane przez swojego kolegę od wódki. Ciasno jak huj i takoż magicznie było. Dziękujemy Ci El Gudzio.

Pada, zimno, szatan. Biegamy po plaży, robimy głupie zdjęcia- ubaw po pachy. Kradniemy, mandaryny z batumskiego ogrodu botanicznego, szlajamy się na bosaka, ratujemy życie meduzie. Typowy dzień każdego superbohatera z Ameryki.

Na przyszłość: batumski ogród warto zobaczyć. Latem/wiosną.

Zostalibyśmy u El Gudzi- czemu nie? Zostalibyśmy, gdyby nie Upierd. Upierd ma 19 lat, nauczył się angielskiego sam z sowieckich podręczników, jest ambitny, mądry, jest Upierdem i kolegą Pana Żula.

Używając ponadziemskich mocy, wielokrotnie powtarzanej sugestii oraz sztuki perswazji nabytej u tybetańskich mnichów Upierd zaprasza nas do siebie. Mnie i Dagę ofkors. Mama Upierda jest super, Upierd zresztą też. Gadamy se o życiu w ogóle. Gdyby miała jaja mogłaby być Dżonem Lenonem. My słuchamy, ona o miłości, pokoju, tureckich inwestycjach, życiu ciężkim jak syberyjska dziwka i swoim zmarłym mężu malarzu- artyście. Choć mieszkamy w Gruzji już 3 miechy, ciągle ciężko nam ugryźć fakt że ludzie nas zapraszają do swoich żyć, nie chcą kasy, prezentów, pogadać se chcą. Upierd ma na imię Nika. Szlajamy się razem po starym mieście. Wszystko podświetlone. Nawet dźwig.

Serdż przyjechał do domu na trzy dni. To są akurat te same trzy dni które spędzimy z Nuśką. Trzy dni i do Szanghaju. Więc: jazz, piwo- wino- wódka- jazz. Przychodzą koledzy, wjeżdżają ryby, kartofle i inne frykasy. Kończymy o 2/3 rano. Chłopaki som pijane jak cielęta. Ich rozmyte spojrzenia, zataczający się krok i zdecydowany brak świadomości nie przeszkadzają im wybełkotać na koniec: „ale mddaioj jutro aedflkaj to was lakodiju zabierzemy naos dj fi ewij na NAJLEPSZE (w tle chór pokrzykujących współtowarzyszy: najlepsze! Tak! Najlepszeeee!, de Best!!!!) chaczapuri- ajaruli na awrfwrgf świecie adfiojw. Przyjdziemy po was oijodfvjkn o kjijoih dziewiątej kjnj”. Nikt w to nie uwierzył. Nawet oni.

CHACZAPURI- ADŻARULI

Wyobraź sobie Czytelniku łódkę, taki kajak, Indiański. W środku kajaka zamiast ponętnej Pocahontas z wielkim cycem, siedzi (od dołu): GorącySerBiałyCoSłonyNiecoJest, wódz WielkiePływająceNierozbęłtaneJajo i MaślanyPlasterRozpustyKwadratowyITłusty. Kajak zrobiony jest z chlebka.

Techniki jedzenia: widelcem wymieszać wszystkich Indian z canoo (kajaka). Wódz Wielkie Jajo się zetnie, MaślanyPlasterRozpustyKwadratowyITłusty wymiesza się z GorącySerBiałyCoSłonyNiecoJest. Następnie odrywając kawałki kajaka, maczać je w rozbełtanych Indianach (wiosła na bok) oblizywać, kąsać, targać odgryzać łby Indianom.

09.00- przyszli…kurwa…niestety przyszli. Zdarli z łóżka, skopali po nerkach.

Zjedliśmy najlepsze adżaruli na świecie. Choć było ponoć małe, zgłodnieliśmy dopiero 3 tygodnie później.

Jak ja mam kaca to Se wole posiedzieć w domu. Filma oglądnąć, spać-wstawać-spać. Chłopaki jeszcze o dziewiątej rano byli w stanie na pierwszy rzut oka wskazującym na spożycie. Inaczej: pachnieli koniem, który utopił się w morzu wódki.

„Jadę odwiedzić tatę”- mówi Serdż. Marszrutka, zmęczone ryje naszych współtowarzyszy, 15 minut, które kac z pewnością zamienił im w nieskończoność i piekło istnienia. Jesteśmy na miejscu.

Duże pole małych ogródków, tak 3mX3m. Odgrodzone, gdzieniegdzie stoły, wszędzie kolorowe tablice z klawymi zdjęciami a to pana z papierosem i złotym zegarkiem, dziewczyny w designerskich okularach, pogodnego faceta wychylającego się z okna samochodu- to akurat ojciec Serdża. Ludzi tu co niemiara. Ale atmosfera raczej sztywna, nikt ze sobą nie gada, nikt się papierosami nie częstuje. Gdzieś tam w tle stara baba wymienia kwiaty- jak to na cmentarzu. Gruzini, trochę jak Cyganie, robią uczty na cmentarzach- stąd te stoły. W dzień śmierci, trzy dni po, 40 dni po i w każdą rocznicę.

„To nie są prawdziwi Gruzini. Gruzin, nigdy nie powiedziałby do drugiego Gruzina „wynoś się stąd”. To są ludzie z Kazachstanu, Turkmenistanu, Rosji, Uzbekistanu. Osiedlili się, pożenili, przyjęli gruzińskie nazwiska. Oni dobrze wiedzą kto wśród nich jest prawdziwy Gruzin… Zawsze słuchali Rosjan, brali od nich pieniądze. No i teraz przyszła wojna i wygonili kogo nie chcieli. Kogo chcieli zostawili. Wprowadzili się do gruzińskich domów, ukradli co się dało… i po co to? My nie chcemy wojny… po co człowiekowi strzelać, zabijać… no wasz prezydent dużo pomógł…”. Mama Niki (Upierda) popija kawkę, przegryza ciacho. Nie wiem czy to my czy to oni zaczęli temat osetyjsko- abchazki.Swoją drogą parę dni później poznamy dziadka, który opowiedzianą wyżej historię przeżył na własnej skórze. Pewnego dnia przyszli sąsiedzi, Abchazi, kopnęli go w dupę i powiedzieli że już tu nie mieszka.

Druga noc w Batumi. Skład brygada ławka trawa. Wynosimy się od El Gudzi i NIki, nie chcemy im sprawiać kłopotu. Naszym nowym miejscem noclegowym staje się statek. Stara łajba przerobiona na hotel. Dziury w oknach, pokładzie, głowach właścicieli. Buja całą noc. Ważne że jest tanio. Sylwestrowy wieczór. Wielka impreza w Batumi.

Gwiazdami koncertu batumskiego będą:

- Andrea Boccelli (Włochy)

- Buena Vista Social Club (Kuba)

- Sukhishvili- co kolesie wyprawiają to się w głowie nie mieści (Gruzja)

http://www.youtube.com/watch?v=hZxGDuz9qmU&feature=related

- Wiking Willi (Estonia)

- Zespół Szybkiego Reagowania (Polska, Luksemburg)

Koncert, deszcz, za twarda czurczchela, święty mikołaj, przemówienie prezydenta. Wieczór spełzłby był na niczym, gdyby nie zwariowane przygody czerstwego wikinga. Zgubiliśmy go około 22.00. Nie było kontaktu z chłopem- nie odbiera telefonów, nie pisze, nie dzwoni. Druga w nocy, po koncercie. Siedzimy w naszej łajbie- jak to rasowi piraci- pijemy rum, karmimy nasze papugi krakersami, dzwonimy do rodzin z życzeniami, polerujemy nasze drewniane nogi. Wtem… jest sygnał!!!! Kobiecy głos. Namierzanie. Akcja- reakcja. Zrywamy się z łóżek. Wkładamy nasze kostiumy super- bohaterów: mokre skarpety, ognioodporne sandały, atomowe biustonosze, spodnie Dagi, kolorowe pelerynki z wyszytymi przez nasze super-mamy inicjałami. Wskakujemy do Batmobilu i biegniemy. Biegniemy by ocalić świat od zagłady, poprawić grzywkę Bocciellemu i ewentualnie znaleźć wikinga. Jest sygnał. Kopniakiem z półobrotu otwieramy drzwi knajpy. JEST!!! Półmartwy estoński stolec leży na stole i ledwo oddycha. Pierwszy >>plask<<, drugi >>plask<<, trzeci. Ocknął się. Czwarty >>plask<<, zupełnie niepotrzebny, ale niejako z rozpędu. Dwaj super- bohaterowie- pigmeje (zarówno ja jak i Rudy mamy jakieś 170 cm. na obcasach) ciągną martwe zwłoki 90 kilogramowej pijanej bestii, która co rusz chce sikać, przytulać się, wracać, iść bez niczyjej pomocy. Żadne z wcześniej wymienionych nie kończyło się sukcesem.

HAPPY NEW YEAR!!! dla wszystkich!!!